czwartek, 21 lutego 2013

Chili con carne - po mojemu

Tak jak obiecywałam, będzie tym razem na ostro.

Naoglądałam się na TVN-ie Pascala, który akurat był na jakimś targu w Meksyku i tak mi się przypomniało, że przecie też wieki temu gotowałam chili con carne. Straszna ochota mnie naszła, a skoro tak, to nic innego nie zostaje tylko upichcić. 

źródło - wehearit.com

Jeśli lubicie takie nieskomplikowane dania, wręcz w chłopskim wydaniu, lub jeśli oczekujecie większej ilości gości, to jest to danie idealne ( bo jednogarnkowe i w dodatku wychodzi go całkiem sporo i nie ma ryzyka, że ktoś głodny wyjdzie :)

Składniki:

1 papryka (kolor do wyboru)
2 pomidory
2 średnie cebule (1 może być czerwona)
2 spore ząbki czosnku
2 papryczki ostre (można ilość zwiększać lub zmniejszać w zależności od tolerancji ostrości)
500 g mięsa mielonego wołowego (ja wolę wołowo- wieprzowe)
puszka czerwonej fasolki
puszka kukurydzy
sok warzywny
1 opakowanie mieszanki przypraw do chili con carne (ewentualnie papryka ostra, pieprz cayenne, oregano)
ryż (opcjonalnie)
oliwa do smażenia
ser żółty starty do posypania (opcjonalnie)







 Warzywa kroimy w kostkę, jeśli używamy świeże papryczki chili to kroimy je drobniutko (można pozbawić je pestek, wtedy stracą sporo na ostrości). Jeśli używamy mieszanki przypraw to warto oszczędzić na papryczkach, bo mieszanka Kotanyi jest dosyć ostra. Wszystko zależy od naszej (i naszych gości) tolerancji ostrego, bo nie każdy lubi taką moc :). Ja od czasu do czasu lubię taki ostry, palący posiłek (po zielonym curry jedzonym w hinduskiej restauracji, przy którym dosłownie płakałam jestem w stanie sporo znieść!!!).



 Na rozgrzaną oliwę w dużym garnku wrzucamy cebulkę, jak się zeszkli wrzucamy mięsko i przysmażamy. Ja następnie dodaję mieszankę przypraw oraz resztę warzyw, na koniec czosnek.



No i mój patent na chili to oprócz pomidorów, sok warzywny (ja użyłam tego dostępnego w Biedronce), wystarczy ok. 1 do 1,5 szklanki, w zależności jaką konsystencję chcemy uzyskać). Taki sos z warzywami dusimy pod przykryciem, tak aby papryka zmiękła. Pod koniec wrzucamy fasolkę i kukurydzę i dalej podgrzewamy, by były ciepłe. Ja na koniec całość zagęszczam jeszcze 1 łyżką mąki i do smaku potrawkę solę.

Sposób podawania: 

To jest najlepsze w tej potrawie, bo mogę wymienić kilka sposobów na jej degustację. Tak jak poniżej, posypaną serem żółtym i z brązowym ugotowanym ryżem w osobnej miseczce. Zamiast ryżu możemy zajadać chili zawinięte w ciepłą tortillę (tu najlepiej mieć konsystencję jak najbardziej gęstą), lub z tacos. Można podawać w wersji rzadszej (z większą ilością soku) jako zupkę z chrupkim pieczywkiem. Jeśli chodzi o zupkę, to ze znajomymi z mięsa robiliśmy kuleczki i też było super.

Powiadam Wam, że ta potrawa najlepiej smakuje w sporym i wesołym towarzystwie, jak na świetną fiestę przystało :)



smaczniastego !!!!



wtorek, 19 lutego 2013

a w następnym odcinku ...

Nie będzie styczniowych kosmetycznych zużyć, bom po uprzednich czystkach wykorzystała jedynie jeden krem, dlatego zostawiam to na luty, ale za to ..... 

w weekend zasiedziałam się w kuchni i będzie 


coś na ostro :)

niedziela, 17 lutego 2013

Filmówka

Miałam taką myśl, aby co jakiś czas (może raz w miesiącu) wrzucać na bloga posta, z krótkimi recenzjami ostatnio oglądniętych filmów. Chyba jednak nie jestem w moim pomyśle konsekwentna .... .

Taka jest prawda, że ostatnio mój gust, a raczej dobór filmowy mocno kuleje (zaraz zresztą zobaczycie, może nawet ręce Wam opadną :)! Przyznaję się, że wybieram raczej filmy z tych mało ambitnych. A wszystko zwalę na to, że sporo mam na głowie niezrealizowanych planów (obecnie w fazie prób realizacji), które przyprawiły mnie o pierwsze siwe włosy i w wolnej chwili wolę oglądnąć coś różowego, co w dodatku nie dostarcza mi większych emocji i przemyśleń. W rezultacie "Róża" Smarzowskiego nadal nie może doczekać się na projekcję, a moje skołatany emocjami umysł nie jest w stanie jej przyjąć do siebie.

Jednak okazało się nieraz, że wybrałam nie taki znów filmowy chłam :)

Jedziemy zatem z koksonem....

Otóż końcem stycznia i początkiem lutego, jak ostatnimi czasy nigdy, podreptałam do kina na dwa filmy (szaleństwo!!!!) - (preferuję seanse domowe ze swojską atmosferą i z furą dobrego jedzenia, którym niekoniecznie jest popcorn). Oczywiście w repertuarze znalazł się obowiązkowo "Hobbit" i "Nędznicy". Dwa pewniaki, które z chęcią obejrzałam i z niemałymi emocjami. Na "Hobbicie" jednak przydługi wydawał mi się "początek", który zajął chyba z połowę filmu, i jeszcze ta zbędna biesiadno - liryczna piosenka (przez chwilę myślałam, że reżyser zmienił formę i będzie to musical). No i "Nędznicy" ehhh , jak Anne Hathaway śpiewała przewodnią piosenkę Fantine, to uwierzyłam, że nie tylko ja mam przechlapane. Amanda Seyfried idealnie pasowała do słodkiej Cosette i również słodko śpiewała niczym słowiczek (na marginesie z niecierpliwością czekam na biograficzny film "Lovelace" gdzie Amanda zagra Lindę Lovelace - gwiazdę porno z produkcji "Głębokie gardła" (osobiście nie oglądałam .... ), niezły przeskok co????. "Lovelace" już zbiera dobre recenzje, wbrew tematyce wątków łóżkowych nie ma w nim wiele). Wracając jeszcze na moment do "Nędzników", to byłam i jestem nadal pod wrażeniem tej produkcji, zwłaszcza gry aktorów i udzielających się emocji, super zbliżenia (jestem w stanie sobie wyobrazić jak trudno jest śpiewać mając przed sobą kamerę i to z takim oddaniem uczuć: Fantine i Marius). Świetne kostiumy i ten naturalistyczny makijaż lub jego brak .... sama nie wiem! Po seansie wyszłam z sali z poczuciem, że wcale nie byłam na filmie, ale na jakimś innym przedstawieniu.



Mam ochotę zobaczyć jeszcze w kinie "Drogówkę", ale nie wiem czy jeszcze w sąsiedzkim kinie grają :(

Teraz po mojej przydługiej tyradzie filmów kinowych pozwolę sobie jeszcze na szybki wgląd w resztę oglądniętych w międzyczasie filmów.

„Zakochani w Rzymie” W. Allena. Nie jestem jakąś wielką wielbicielką Allena, ale mam wśród jego filmów swoje ulubione. Przepadam za niuansikami w co poniektórych, choć na przykład  „O północy w Paryżu” absolutnie nie trafiło w mój gust. Bałam się, że i film rzymski będzie tak samo do kitu, ale nie …. otóż był to ten allenowski typ jaki lubię, on sam w roli oczywiście roztrzepanego i komicznego ekscentryka. Reszta bohaterów ze szczyptą absurdu … jak np. człowiek śpiewający pod prysznicem w operze, grany przez R. Benigniego „zwykły” człowiek :), czy Penelope Cruz jako prostytutka.

„W świecie kobiet” nie taka znów nowinka, ale to właśnie film z typu tych, które mnie całkiem miło zaskoczyły. Myślałam, że będzie to jakiś zwykłe lovestory, a tu trafiłam na częściowo humorystyczną, częściowo nostalgiczną, a nawet nieco smutną opowieść o 1 facecie (całkiem przystojny Adam Brody) i 3 kobietach, z których jedna jest jego od dziecka niewidzianą, schorowaną babką, a pozostałe dwie sąsiadkami (tu między innymi Meg Ryan i Kristen Stewart). Powiadam Wam całkiem ciekawy i nietypowy układ.


„Romantycy” Trafiłam na ten film w ślad za Adamem Brodym, który mi się spodobał :). Szczerze nie polecam. Może ten film jest o czymś, dla mnie był o niczym. Nawet nie wiem co miałabym napisać, aby wszystkiego nie opowiedzieć,dlatego posłużę się krótkim i treściwym opisem z filmwebu - "grupka osób, których przyjaźń miała swe początki na studiach, spotyka się ponownie po sześciu latach. Okazją jest ślub dwójki z nich - Toma i Lily. Wśród zaproszonych gości jest również druhna Laura, którą w przeszłości łączyło z Tomem coś więcej niż tylko przyjaźń..." . Więcej się nie da, bo opowiedziany byłby cały film, a nuż ktoś się skusi i potem będzie mnie przeklinał, że wszystko wypaplałam. Dodam tylko, że Katie Holmes wygląda w tym filmie strasznie (to pewnie przez to małżeństwo z Cruisem).


Na koniec takie typowe miłosne kaszanki (oczywiście nie traktujcie tego, jakobym się wyśmiewała z takich filmów o niee ...., ja po prostu jestem, jakby to ująć poprawnie i papiesko - mało romantyczna)
  
1.

„Pod słońcem Toskanii” z Diane Lane - już raczej klasyka tego gatunku, mnie ten film nie uwiódł, choć chata w Toskanii fajna. Jeszcze ta polska ekipa budowlana ..... .Kto widział ten wie, kto nie widział niech obejrzy.......

2.

"Szczęściarz" z Zackiem Efronem. Piękny i łzawy obrazek oparty na podstawie powieści N. Sparksa (no jakże by inaczej!!!). Kto choć jeden film oparty na jego powieści widział (np. List w butelce, Notebook), ten wie czego się spodziewać...., wszystko jak z szablonu - dwoje ludzi po tzw. "przejściach" spotyka się = wielka miłość, raz coś wychodzi z tego, raz nie, jest też zawsze jakiś czarny charakter (zazwyczaj była dziewczyna, chłopak, mąż lub choroba). EHHH ale Efron trochę zmężniał i ładnie się tam prezentuje z dużym owczarkiem niemieckim :). Dobre na kino familijne z babcią.




Widzieliście może coś z mojego zestawienia, może macie coś co śmiało polecicie - pamiętajcie (moje typy świadczą o moich obecnych upodobaniach hahah - możecie kręcić głową z politowaniem :))))!!!!

 *zdjęcia - źródło Filmweb

piątek, 15 lutego 2013

Coś szybkiego na tak zwany "ząb"

Nie będę silić się na szpan, że w kuchni jestem Magdą Gessler, nieeee nie jestem nawet Martą Grycan :))))

Jednak nie powiem ...., zjeść lubię i jak każdy mam swoje ulubione smaki, uwielbiam też poznawać nowe. Jedno jest pewne - wszystko jeszcze przede mną, a już na bank nauczenie się wyrabiania ciasta. Tutaj w mojej głowie i zdolnościach panuje ciemnogród, nawet jeśli mam przed sobą przepis, wszystko lepi mi się do rąk i tracę cierpliwość ...., a o losie najbardziej lubię zwykłe kruche ciastka i ciasto np. z malinami, nie mówiąc już o pierogach.

Tak więc ciasta zagniata moja mama, a ja testuję moje "umiejętności" na przepisach dla przedszkolaków :) 
Wychodzą mi z powodzeniem ucierane babki, chlebek bananowy (tu już doszłam do perfekcji :). Muffiny są jedną z pozycji, które goszczą w moim repertuarze wypieków. Jednak przyznam się, że próbowałam już wielu podobno sprawdzonych przepisów i wychodziły raz lepiej raz gorzej. Z uporem maniaczki piekłam i próbowałam dalej, w rezultacie w moim zeszyciku mam już dobrych kilkanaście przepisów. Mam oczywiście na myśli ciasto, bo dodatki można komponować różne i czy będzie to czekolada gorzka, czy biała (moja ulubiona w muffinach) to już kwestia poboczna.

Wybaczcie, może to nic nadzwyczajnego, ale z niejaką dumą przedstawiam com upiekła w minioną niedzielę. Krótka story jest taka, że do kawy obowiązkowo musi być coś słodkiego, jak nie ma to najlepsza kawa traci swój aromat .... . No i tu niedziela, domowe klimaty, a słodkiego brak !!! Dobrze, że w lodówce był olej i jajko, reszta też się znalazła - o czekoladzie można było pomarzyć :)

W piecyku wylądowały babeczki cytrynowe z migdałami i posypką z brązowego cukru, według kolejnego nowego przepisu zmodyfikowanego nieco przeze mnie.




Przepis zaczerpnięty z dodatku gazecianego "Palce lizać"


zamiast kakao dodałam więcej mąki, tak by ciasto było bardziej kleiste, olejek cytrynowy, skórkę startą z połówki cytryny i sok z tejże połówki wyciśnięty. Czekolady nie miałam, ale wygrzebałam opakowanie migdałów "w słupkach", którymi posypałam wierzch babeczek. Na top powędrował też cukier trzcinowy. Dodam jeszcze, że zamiast 3/4 szklanki cukru pudru dałam 1/2.

Zgrabnie wyrosły, a potem nie opadły. Do tego są delikatne i niezbyt przesłodzone (to zapewne spowodował brak czekolady :)

 
 

Macie swoje ulubione przepisy ????